0
sevenfiftyseven 13 marca 2016 20:52
GRUZJA

Witam ponownie. Tekst ten wyląduje na moim blogu, jednak główną grupą odbiorców jest grono forumowiczów Fly4Free, dlatego zamieszczę tu sporo praktycznych informacji na temat tego kraju.

Prolog:
W sylwestra miałem urodziny, i moja ukochana dziewczyna jako prezent postanowiła kupić jakąś wycieczkę zamiast rzeczy. Wspólnie ustalaliśmy kierunek, najpierw miał być Budapeszt na weekend, kombinowaliśmy czy pojechać tam autobusem czy polecieć WAW-BUD Wizzairem i z ciekawości sprawdziłem ceny na BUD-KUT. Były przyzwoite. Dobraliśmy do tego odpowiednie daty (aby nie tracić za wiele zajęć na uczelni) oraz powrót (do WAW) a także Polskiego Busa Wrocław-Kraków-Budapeszt.

Jako, że głównym celem wycieczki była Gruzja to zwiedzanie stolicy Węgier (a w zasadzie fotorelacje) zostawię na sam koniec, mimo ze chronologicznie powinna być najpierw.
Piątek, 04.03.2016

Nasz samolot:

Image

Image

Na lotnisko w Budapeszcie dotarliśmy jakieś 3 godziny przed odlotem, który był zaplanowany na 23:55. Po cichu miałem nadzieje na A321, niestety naszym samolotem okazał się zwykły A320 (przynajmniej w nowym malowaniu). Mam mocną awersję do Wizzair, umiejętnie ich unikałem przez dwa lata (ostatni mój lot z nimi był w lutym 2014) natomiast Asia z kolei nigdy jeszcze nie miała z nimi styczności. Budapeszt jest ich największą bazą dlatego spodziewałem się ścisłego przestrzegania chorego limitu bagażu (mocno ich powaliło z podziałem na SMALL/LARGE), dlatego też oboje spakowaliśmy się w małe plecaki które mieściły się w limitach, w praktyce jednak bezproblemowo przez gate przechodziły nawet standardowe walizki podręczne. Duży minus dla lotniska w Budapeszcie za tamtejsze piery lowcostowe/szopy z blachy falistej stojącej na gołej płycie lotniskowej, nie mają tak wielkiego ruchu żeby musieli szukać prowizorycznych rozwiązań jak np. w Lizbonie.

Lot trwał 3 godziny, w większości przespany bo nie pamiętam nawet żadnego komunikatu. W końcu poprzednią noc też mało spaliśmy, bo w zapchanym Polskim Busie o to ciężko.

Sobota, 05.03.2016

Różnica czasu między Gruzją a Europą to aż 3 godziny. Wylatując o północy, w Kutaisi wylądowaliśmy o 6 rano czasu miejscowego. Mieliśmy zamówiony transport z lotniska pod dowolny adres w Kutaisi (poprzez GeorgianBus), który w praktyce okazał się zwykłą taksówką. Cena: 4,5 lari od osoby w każdą stronę, razem zapłaciłem 18 lari (1 lari =~ 1,6 zł). Poprosiłem aby kierowca nas podwiózł pod słynnego McDonalda w Kutaisi, skąd odjeżdżają marszrutki we wszystkich możliwych kierunkach.

No i w praktyce to był dopiero początek. Zderzenie czołowe z kulturą gruzińską, czyli kompletnym odcięciem od tego wszystkiego do czego przywykliśmy przy dotychczasowych wypadach (EU). Język angielski/niemiecki/hiszpański jest tak samo użyteczny jak wietnamski, za to mówiąc po Polsku już możemy sie dogadać nieco bardziej (5% zrozumienia zamiast 0,5%).

Image

Wpierw udaliśmy się do kanionu. Jakiego? Otóż błędnie zakładałem że kaniony Maartvili jak i Okatse są położone tuż obok siebie, tak też zresztą podpowiadał drogowskaz koło Mcdonalda: 49,1 do Okatse, 49,7 do Maartvili. Tyle że w linii prostej. W rzeczywistości, dzieli je kilkanaście kilometrów. Błądząc w błogiej nieświadomości, chodziliśmy od kierowcy do kierowcy, za każdym razem będąc przekierowywani do kolejnego minibusa. Za piątym bądź szóstym razem w końcu trafiliśmy do busa jadącego w kierunku MARTVILI.
Słyszałem sporo legend o marszrutkach. Że kierowca pali przy zamkniętym oknie, że muzyka leci zawsze na full, że co 30 sekund sie zatrzymuje kogoś wyrzucić lub zabrać, że jeżdżą 25 km/h przez proste, szerokie drogi a 70 km/h górskimi i krętymi, że kierowca po drodze załatwia własne sprawy, że za 1 lari przejedziesz naprawde spory kawałek, że nie istnieje coś takiego jak tabela opłat czy rozkład i wiecie co? Wszystkie te legendy sie potwierdziły już podczas pierwszej jazdy.

Image

Nasz kierowca:

Image

Image

Do Martvili jedzie sie około godzinki, my w praktyce jechaliśmy prawie dwie, ponieważ w różnych miejscach kierowca sie zatrzymywał na długo, mimo że nikt ani sie nie dosiadł ani nie wysiadł. Podczas tych postojów próbowaliśmy konwersacji, dzięki bogu mieliśmy z sobą rozmówki polsko-gruzińskie na samym końcu przewodnika bo by była totalna lipa. W pewnym momencie kierowca zaproponował mi kielicha, jednak odmówiłem bo najmniejsza dawka alkoholu by ścięła z nóg mój stęskniony za snem organizm.

Dojechaliśmy, hehe. Kanion Martvili. Na zdjęciu poniżej widać powoli oddalający się busik, z którego powoli wyszliśmy.

Image

A oto i kanion:

Image

Tak jest. Zamknięte, przebudowa. No cóż, w takim razie jedziemy do Okatse...
Co kraj to obyczaj. Stojąc i łapiąc stopa, przywykłem do wystawiania kciuka prawej dloni. Już drugi samochód jaki przejeżdżał trąbnął, a kierowca pokiwał palcem. Szybko sie domyśliłem że ten gest może tu oznaczać to samo co w Grecji- "wsadź sobie". Od tej pory stopa łapaliśmy tylko otwartą dłonią.

Image

Image

Zabrał nas kierowca Toyoty Rav-4, inżynier nie mówiący po angielsku. Złota dusza, zatrzymał się po drodze raz (najprawdopodobniej aby komuś dać znać że sie spóźni chwile) i zawiózł nas od zamkniętego Martvili do samego wejścia do kanionu Okatse, 20 kilometrów przez krętą, górską drogę. Didi madloba (dziękuje bardzo).

Image

Z przydatnych informacji jakie znalazłem na fly4free, to to że Okatse jest zamknięte w poniedziałki, a także że jest otwierane od 10. Faktycznie, byliśmy tam o 10:14 i przed visitor centre pracownicy dopiero odbywali rytuał porannego szluga integracyjnego.

Image

Na miejscu dwie opcje, albo zasuwasz z buta w każdą stronę 2200 metrów do kanionu a za wstęp płacisz tylko 3,5 lari (ze zniżką studencką) albo za 30 lari zawiozą cie terenówką. Terenówkę zostawimy rosjanom, my wybieramy spacer.

Image

Image

Wszędzie te krowy. Nie są tu czczone jak w Indiach, po prostu to stały element krajobrazu. Za to wszystkie okolczykowane.

Trasę zbudowaną z metalowej konstrukcji (z drewnianymi elementami podłogi przy szerszych fragmentach) oddali dopiero w roku 2014. Byliśmy pierwszymi odwiedzającymi w ciągu dnia.

Image

Image

Image

Na samym końcu jest kilkunastometrowe "molo" które pozwala sie jeszcze bardziej przybliżyć do osi kanionu. Prawdopodobnie przez pozycję słońca (prosto w oczy), zmęczenie oraz pore roku (przyroda jeszcze nie rozkwitła) byłem nieco zawiedziony...

Image

Image

Image

Gdy zaczęliśmy już wracać mieliśmy pierwsze zetknięcie z Gruzińską gościnnością. Spytaliśmy się jednego z pracowników czy możemy gdzieś tu kupić wodę, bo nam się skończyła. Dał nam swoją bo żadnego sklepu nie było w promieniu 5 kilometrów.

Image

Image

Idąc spowrotem, w pewnym momencie na drodze stanęła nam krowa. Mieszczuchy, nieprzyzwyczajeni do jakiejkolwiek fauny, na widok tych rogów troche sie wydygaliśmy. Ostatecznie krowa nawet sie nie ruszyła, tylko odprowadzała nas wzrokiem z odległości 0,5 metra ;)

Image

Po powrocie do Okatse Visitor centre spotykamy tego samego gościa co nam sprzedawał bilety. Zaoferował nam zwiedzanie wodospadów Kinchkha za 50 lari... Poszliśmy na to, i nie pożałowaliśmy.

Miałem wrażenie że on oprowadzał nas po miejscach w jakich za młodu jarał z kolegami w ukryciu swoje pierwsze paczki fajek. Dodatkową a w zasadzie taką samą atrakcją jak wodospady był sam przejazd terenówką, wliczając przeprawe przez rzeke ;)

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Tuż obok największego z wodospadów spotkaliśmy Miłosza, z Jaworu na dolnośląskiem. Jak nam powiedział że mieszka w Gruzji od sierpnia i zostaje do sierpnia to doświadczyliśmy chwilowej załamki (co ja robie ze swoim życiem, po co mi te studia) ;)
Wróciliśmy znowu do Okatse Visitor centre. Teraz tylko wrócić do Kutaisi. Ale jak? Spytaliśmy o marszrutkę, następna za 3 godziny. Do głównej drogi 14 kilometrów. Oczywistym jest że zaczęliśmy iść w dół z nadzieją że ktoś po drodze nas zgarnie i podwiezie przynajmniej do tego skrzyżowania.

Spacer był okazją do pooglądania standardu życia na gruzińskiej wsi.

Image

Image

Image

Image

Po około godzinie marszu (+/- 4 kilometry) w końcu ktoś się zatrzymał, niestety tylko starą vectrą (miałem nadzieje na jakąś konstrukcje pamiętającą jeszcze czasy stalinowskie). Dalsza droga chyba była najbardziej fascynującą jazdą w życiu. Od czasu do czasu mijaliśmy znak ograniczenia do 40, a nasza średnia prędkość wynosiła 100km/h i nie spadała poniżej 80, nawet pod górke. Wyprzedzanie lewym pasem pod górkę, ścinanie zakrętów a one same pokonywane w taki sposób że piszczały opony, a do tego co chwile na krowy na drodze. Za przeproszeniem, O JA PIER****. Pierwszy raz tak się bałem :D

Szczęśliwie dojechaliśmy cali do skrzyżowania, przy którym była piekarnia gdzie zatrzymał się nasz kierowca jak jechaliśmy w kierunku Martvili. Piekarz nas poznał i zaprosił do środka. Za 1 lari kupiliśmy po jednym świeżo upieczonym, jeszcze ciepłym khaczapuri. Rozmowa była zabawna, polsko-rosyjsko-gruzińsko-migowym. Vladi mieszkał w Gdańsku od 1973 do 1976! A gruzińskie gazety w które zawinął nasze chlebki zostawiliśmy sobie na pamiątkę :)

Image

Image

Image

Po pół godziny nadjechała marszrutka. Tym razem kierowca zatrzymywał się jeszcze częściej ;) 2 lari od osoby pod Mcdonalda w Kutaisi. Byliśmy wyczerpani, dlatego też kupiliśmy sobie po kolejnym khaczapuri (oczywiście 1 lari) i pojechaliśmy taksówką do hostelu (~10 minut jazdy, 4 lari).

Image

Zatrzymaliśmy się w Star Hostelu, nie miał najlepszych opinii na booking.com (głównie goście narzekali na brak klimatyzacji) ale my osobiście nie doświadczyliśmy żadnych złych chwil z tym miejscem i możemy śmiało go polecić, przynajmniej w tych chłodniejszych okresach roku. Cena- 42 lari za całość (dwie noce, osobny pokój), ze śniadaniem. Właścicielka prowadzi ten obiekt jak pensjonat (sama przygotowywuje gościom jajka sadzone i kanapki na śniadanie).

Niedziela, 06.03.2016
Ten dzień niestety przywitał nas mocnym deszczem. Ale w sumie całkiem dobrze sie złożyło że padało w niedziele a nie w sobote, bo wczoraj chodziliśmy po świeżym powietrzu (kaniony, wodospady) natomiast dziś mieliśmy zamiar dostać się do Jaskini Prometeusza.
Po wyjściu na zewnątrz od razu zauważam to, czego na co dzień człowiek nie docenia- czyli kanalizacja. Woda z dachów ląduje poprzez rynny prosto na ulice i chodniki. Przy obfitym opadzie cała ulica płynie, a przechodnie razem z nią, dodatkowo ochlapani przez samochody jadące przez tą droge-rzeke.

Image

Taksówką podjechaliśmy pod McDonalda (4 lari) a tam po standardowym kilkunastominutowym szukaniu odpowiedniego busika, wsiedliśmy w końcu w marszrutke w kierunku Tskalbuto. Wcześniej, prawie dałem się naciąć na prywatny transport, ostrzegam przed tym- kierowca pokazywał "5" a jemu chodziło o 50. Nasz przejazd Kutaisi-Tskalbuto kosztował 1 lari. W tamtej miejscowości zajeżdża się na mały plac, gdzie stoją marszrutki i taksówki a także znajduje sie lokalny targ.

Image

Image

Zamrożone kurczaki leżą sobie wolno- za chwile pewnie sie rozmrożą, trzeba je będzie znowu zamrozić ;)

Image

Image

Do Jaskini Prometeusza transport publiczny nie dojeżdża. Wzięliśmy znowu taxi, i to jaką: starego GAZ. Gdy wsiedliśmy, kierowca dał mi pas bezpieczeństwa. Nie taki z napinaczem, po prostu przywiązany gdzieś pod sufitem. Odruchowo chce go zapiąć, ale kierowca pokazuje żebym tego nie robił, trzymał go po prostu jakby policja jechała ;) Odległość do Prometeusza- 15 minut, 5 lari.

Image

Image

Image

Gruzja naprawde mocno inwestuje ostatnio w turystyke. Jak na taki mały, biedny kraj, który niedawno doświadczył wojny a także (w przeciwieństwie do sąsiedniego Azerbejdżanu) nie eksportuje ropy, atrakcje turystyczne są zrobione na przyzwoitym poziomie- mówię o miejscach gdzie znajdują się "visitor centre". Na stronie ministerstwa turystyki widziałem że takich miejsc na terenie Gruzji jest ponad 20, warto by było odwiedzić je wszystkie ;)

Image

Image

Wstęp do przepięknej jaskini kosztuje nas mniej niż kawa w kawiarni- 3,5 lari od osoby, ze zniżką studencką. Przewodniczka mówi biegle po Gruzińsku i Angielsku, dlatego też wszyscy odwiedzający wyruszają jedną grupą. Razem z nami jest jeszcze czterech polaków, dwóch chińczyków oraz trzech gruzinów- ci oczywiście walą wódą na kilometr.


Dodaj Komentarz

Komentarze (4)

krystoferson112 20 marca 2016 10:21 Odpowiedz
a propos tej zielonej lemoniady wbrew pozorom jej zzieleń nie zawdzięczamy tylko i wyłącznie tablicy Mendelejewa http://jgtrade.pl/lemoniada-gruzinska-estragon-tarchun-05l-127.htm
krystoferson112 20 marca 2016 10:21 Odpowiedz
a propos tej zielonej lemoniady wbrew pozorom jej zzieleń nie zawdzięczamy tylko i wyłącznie tablicy Mendelejewa http://jgtrade.pl/lemoniada-gruzinska-e ... 5l-127.htm
pemat 20 marca 2016 11:12 Odpowiedz
Tskalbuto -> Tskaltuboz Jaworu -> z Jawora ;)
miriam 20 marca 2016 13:26 Odpowiedz
Fajna relacja i zdjęcia.Jaskinia Prometeusza rzeczywiście warta polecenia.Byliśmy tam latem 2012,stąd wniosek że turystycznie była udostępniana wcześniej niż piszesz a odkryto ją chyba z 10 lat później niż podałeś,ale to szczegóły,które dla zwiedzania nie mają wielkiego znaczenia.Życzę następnych udanych wyjazdów i relacji :P