+3
Tom Stedd 6 września 2017 10:13
Od katastrofy w elektrowni nuklearnej w Czarnobylu (Ukraina) minęło już sporo lat. Strefa wokół niej w promieniu wielu kilometrów jest nadal zamknięta, gleba jest miejscami mocno skażona, a o przesiedleniu wielu tysięcy ludzi świadczą pozostałości po ewakuowanych okolicznych wioskach. Zapewne niewiele osób wie, że w zamkniętej strefie mieszka nadal sporo ludzi, działa infrastruktura i funkcjonują urzędy. Sporo również dzieje się wokół otoczenia elektrowni.
W tej relacji nie będzie zbyt wiele o samej katastrofie, o jej skutkach i działaniach podjętych celem usuwania następstw eksplozji. Wiedza ta jest dostępna w internecie i osoby zainteresowane bez trudu znajdą mnóstwo ciekawych informacji. Moja relacja skupi się na opisie wyjazdu do strefy zamkniętej.
Wycieczki do Czarnobyla są coraz popularniejsze wśród turystów z Polski. Zwrot „do Czarnobyla” jest zresztą niezbyt odpowiedni, bo odwiedza się wiele miejsc w strefie zamkniętej, a nie tylko samo miasto. Turyści zobaczyć mogą opuszczone wioski, kompleks wojskowy, okolicę reaktora w Czarnobylu i przede wszystkim robiące największe wrażenie miasto Prypeć. Kiedyś duma osób pracujących w elektrowni, a dzisiaj zarośnięte roślinnością miasto wymarłe. Ale po kolei…



Wyjazd dla dwóch osób do strefy wykupiłem przez internet w firmie „X” (jest to nazwa fikcyjna, firma nazywała się oczywiście zupełnie inaczej, ale zastrzega sobie ona zakaz rozpowszechniania pewnych materiałów z organizowanych przez nią wyjazdów, więc pomijam jej nazwę). Koszt od osoby to 88 dolarów (lub równowartość w euro lub hrywnach) – część płatna przez internet jako zaliczka i reszta gotówką przy wyjeździe (z wliczonym już obowiązkowym ubezpieczeniem zdrowotnym). Dodatkowo odpłatnie można wypożyczyć czujnik promieniowania i wykupić posiłek w stołówce niedaleko elektrowni.
Wyjazd organizowany był z Kijowa. Na zbiórkę wszyscy dotarli o czasie, po przyjęciu pieniędzy ruszyliśmy busem 16-osobowym i dużym autobusem (łącznie ponad 60 osób). Po kwadransie jazdy zaplanowano postój na stacji benzynowej, gdzie można było kupić wodę i jedzenie. Dalsza trasa przebiegła bez problemów i podjechaliśmy do granicy strefy. I tutaj pierwsze zdziwienie – na przejazd czekało aż siedem busów, w tym przyjezdni z Polski. Jak widać, turystyka kwitnie w najlepsze.
Nie można robić zdjęć obiektom przy strefie wjazdu, a tym bardziej pracującym tam żołnierzom i policjantom. Podobno potrafią być oni bardzo nieprzyjemni, gdy zobaczą osoby używające aparaty lub kamery. Przy wjeździe jest budka z pamiątkami oraz miejsce, gdzie można umyć ręce.
Przewodnik oczywiście wcześniej objaśnił wszelkie zasady bezpieczeństwa przebywania w strefie, a najważniejszymi są zakaz siadania na ziemi, w budynkach, dotykanie roślin, a przede wszystkim zwierząt, które mogą mieć w sobie dużo skumulowanego promieniowania. Należy cały czas mieć na sobie ubranie z długimi rękawami i nogawkami. Czyste ręce to podstawa – nie można jeść i pić brudnymi rękoma, bo to szczególnie niebezpieczne dla zdrowia. Jak sam przewodnik podkreślił, wyprawa jest ryzykowna, ale czym byłaby równie ciekawa bez odpowiedniej dawki ryzyka?
Nie będę tutaj dokładnie opisywać chronologicznie całego wyjazdu, przekażę tylko kilka ciekawostek, a resztę pokażą zdjęcia.
Po wjeździe do strefy widzi się szeroką asfaltową drogę, którą czasami przejeżdżają busy z turystami i inne pojazdy. Jest cicho, nastrojowo.



Pierwsze przystanki to postoje przy opuszczonych i częściowo wyburzonych wioskach, gdzie można wejść do zrujnowanych domostw, sklepów, czy przychodni. Trudno uwierzyć, że mieszkało tutaj kiedyś kilka tysięcy ludzi, bo teraz wszystko jest zarośnięte bujną roślinnością.



















Czarnobyl to nazwa miejscowości i nie mogło zabraknąć w niej wizyty. Teren częściowo jest nadal opuszczony i pokryty roślinnością, ale spora część miasteczka jest zadbana i użytkowana. Podobno na stałe mieszka w nim około 50 osób, a nawet kilkaset pracuje dojeżdżając.



Spore wrażenie robi cerkiew, wyglądająca jak z pocztówki. Pod nią spotkaliśmy jednego ze stałych mieszkańców strefy, który prawdopodobnie chciał nawiązać kontakt z turystami, bo był w pobliżu grupy przez cały jej pobyt przy cerkwi. Życie w takim miejscu musi być strasznie przygnębiające…









W Czarnobylu znajduje się teren z pojazdami wykorzystywanymi przy niwelowaniu skutków katastrofy. Jeśli ktoś miał wątpliwości co do autentyczności spychaczy, robotów, czy ciężarówek, to zwiększone dawki promieniowania od nich widoczne na czujnikach skutecznie je rozwiewały.



















Niedaleko znajdowała się jeszcze miejscowa jednostka straży pożarnej z pomnikiem upamiętniającym zmarłych pracowników porządkujących rejon katastrofy często gołymi rękoma.





W czasie wycieczki zwiedzać można było również bardzo ciekawy kompleks wojskowy z radarem DUGA, którego celem była ochrona przed rakietami wystrzelonymi z terenu USA lub Europy Zachodniej. Sama instalacja radarowa składa się z dwóch radarów o wysokości ponad 100 metrów i długości ponad 700 metrów. Oficjalnie baza była obozem pionierskim (harcerskim), prowadził do niego nawet fikcyjny przystanek komunikacji autobusowej (oczywiście nigdy nie wykorzystany). Bazę zamieszkiwało podobno około 1000 żołnierzy, dla których stworzono niezłe warunki do bytowania. To pokazuje tylko dziwny sposób myślenia w czasach radzieckich: baza była tajna, oficjalnie odbywały się w niej obozy pionierów, a jakoś nikt nie zwrócił uwagi na fakt, że nad lasem góruje olbrzymia instalacja radarowa. Cóż, myślenie godne tamtych czasów.



W bazie można zobaczyć resztki budynków, jak koszary, sale wykładowe, garaże. Wszystko jest oczywiście w fatalnym stanie, ale pozwala sobie wyobrazić, jak kiedyś wyglądało otoczenie.









Przed dojazdem w pobliże samej elektrowni przewodnik szczególnie uczulił na zakaz robienia zdjęć. Cały teren jest objęty dozorem międzynarodowej agencji zajmującej się sprawami energii jądrowej, a ze względu na pozostałości elektrowni bardzo dokładnie dozorowany najnowszymi metodami. Stosowane urządzenia podobno potrafią wykryć robienie zdjęcia lub nagrywanie – nie wydaje mi się to możliwe, ale dla pewności nikt nie robił zdjęć tym obiektom z bliska, tylko albo z przebiegającej w pobliżu drogi, albo z wyznaczonego miejsca przy sarkofagu, którym zakryty jest newralgiczny reaktor.









Pomnik w pobliżu reaktora to graniczny punkt, poza który nie można przechodzić. Zdjęcia można robić było tylko „do przodu”, bez kierowania aparatów na boki lub za siebie, chociaż trzeba przyznać, że wokół nie było niczego szczególnie interesującego. Trudno – przepisy to przepisy i każdy je uszanował. Ciężko sobie wyobrazić, że stoi się kilkadziesiąt metrów od miejsca, gdzie "rozpoczęła się" katastrofa czarnobylska ...











W pobliżu pomnika promieniowanie jest nieco podwyższone, ale bezpieczne dla zdrowia. Po wybuchu dawki promieniowania były kilka tysięcy razy wyższe, niż obecnie i przyczyniły się do śmierci wielu ludzi.



Przewodnik zabrał grupę w pobliże „witacza” z napisem „Prypeć” (podobno oryginalny) i tzw. czerwonego lasu. To teren, który został skażony największymi dawkami promieniowania. W przeszłości las miał kolor czerwony lub bordowy, obecnie jest w zdecydowanej większości zielony, ale wskaźniki pokazywały znacznie podniesiony poziom radiacji. Przejeżdżając obok fragmentu lasu czujniki uczestników wycieczki wręcz szalały, ale na szczęście przejazd trwał tylko kilkanaście sekund.
Kolejnym zdradzieckim miejscem był Most Śmierci, czyli kilkudziesięciometrowy most niedaleko wjazdu do Prypeci. Według przewodnika sporo grup zatrzymywało się przy nim, żeby oglądać działania podejmowane przy elektrowni, a był on znacznie napromieniowany. Skutki nie są trudne do przewidzenia.







Dla przypomnienia - w strefie zamkniętej i okolicy elektrowni pracuje sporo osób, które trzeba wyżywić i służy temu stołówka, w której posiłek miała i nasza grupa. Stołówka i panie kucharki rodem z lat 80-tych, dania również. Barszcz – zwany u nas ukraińskim – plus ryż z mięsem, surówkami i kompotem nie przypadł wielu osobom do gustu.



Co ciekawe, przed wejściem na salę trzeba było przejść przez kontrolę napromieniowania przeprowadzaną w urządzeniu wyglądem nawiązującym również do lat 80-tych. Na ile jest ono skuteczne? Podejrzewam, że nikt tego nie wie. Nie najlepsze wrażenia potęguje dodatkowo kilkanaście wychudzonych psów, które przed stołówką z nadzieją w oczach patrzą na każdego turystę licząc na jedzenie. Wszyscy pamiętali o zakazie kontaktu ze zwierzętami ze strefy, dlatego przechodzono koło nich obojętnie.





Mało ciekawym punktem wycieczki była możliwość karmienia ryb z mostu znajdującego się w pobliżu kompleksu elektrowni. Kilka wielkich sumów i mnóstwo innych ryb pływających tuż pod powierzchnią wody nie zrobiły na nas specjalnego wrażenia.



Każdy czekał na możliwość obejrzenia Prypeci. Wzorcowe miasto zbudowane dla pracowników elektrowni atomowej, będące ziszczeniem marzeń o życiu w mieście. Zaczęto być budowane w 1970 roku i miało w nim nie brakować niczego – były szkoły, przedszkola, basen, stadion, wesołe miasteczko, sklepy, hotele. Słowem – raj na ziemi. Nagle okazało się, że ludność Prypeci musi opuścić swoje miasto w kilka godzin, pozostawiając praktycznie cały swój dobytek na miejscu. Wydaje się to nieprawdopodobne, ale tak było naprawdę.
Wracając do wycieczki – wjazdu do miasta strzeże szlaban i … jeden strażnik. Wjeżdża się jak gdyby do parku, po lewej drzewa, po prawej drzewa, spośród nich prześwitują opuszczone niższe i wyższe budynki. Przewodnik opowiadał, że właśnie jedziemy byłą główną ulicą miasta, która w przeszłości miała po dwa pasy drogi w każdą stronę, a teraz ma szerokość niewiele większą, niż szerokość busa.
Warto obejrzeć w internecie filmy o tym, jak wyglądała Prypeć przed katastrofą lub niedługo po ewakuacji, np. te:


Porównanie tego, co kiedyś i co dzisiaj znajduje się w tym samym miejscu jest niewiarygodne.
Nie wiem dokładnie, jak jest oficjalnie z możliwością wchodzenia do opuszczonych budynków, ale nasza grupa miała okazję obejrzeć kilka z nich. Każdy budynek robił piorunujące wrażenie. Wszystkie były bardzo zdewastowane, wszędzie walało się szkło, metale, elementy wyposażenia, ale dawały wyobrażenie o tym, jak budynki wyglądały w przeszłości. Przewodnik opowiadał, że kiedy był pierwszy raz w Prypeci, to wszystko wyglądało tak, jakby kilka minut temu byli tam ludzie, ale z biegiem lat górę wzięło zniszczenie otoczenia przez osoby penetrujące teren i budynki i dlatego wszystko wygląda teraz jak po wybuchy bomby.
Zaczęliśmy od miejskiego basenu z wieżą do skoków do wody. Tyle zostało z niego dzisiaj.







Mieliśmy możliwość obejrzenia dodatkowo kilku innych budowli, m.in. stadionu …





… szkoły podstawowej









… wesołego miasteczka











… nabrzeża







… szpitala











... i obejrzeć z zewnątrz kilka innych ciekawszych miejsc.













Jak widać na zdjęciach, wszystkie przegrały z naturą, która wdarła się do miasta zamieniając je w park lub las. Skutki promieniowania na rośliny są zdecydowanie mniejsze lub wręcz obojętne, dlatego tereny w zonie są tak zielone.
Hitem wycieczki było zwiedzenie jednej klatki w byłym mieszkalnym wieżowcu. Mogliśmy zajrzeć do każdego z mieszkań i obejrzeć ich stan – jak się łatwo domyślić, niewiele w nich zostało. Część rzeczy została wywiezionych, część rozkradziono i skutek jest taki, jak na zdjęciach.















Hitem hitów było za to wejście na dach tego wieżowca. Rozpościerał się z niego ciekawy widok na miasto, a w tle widać było górującą nad otoczeniem elektrownię atomową i sarkofag nad zniszczonym reaktorem (odległość ok. 4 km). W tym miejscu człowiek dopiero w pełni sobie uzmysławiał, jakie skutki miała katastrofa na ludzi i otoczenie.









Czy przebywanie w strefie jest bezpieczne? Według przewodnika jak najbardziej tak. Wskaźniki promieniowania tylko w wybranych miejscach wskazywały przekroczenie norm i to w większości nieznaczne, czyli takie, które nie zagrażały w żaden sposób zdrowiu. Trzeba pamiętać, że nie cały teren został skażony równomiernie. Mieliśmy możliwość przekonania się, że stojąc w jednym miejscu wskaźnik nie wskazywał niczego niepokojącego, ale już zrobiwszy badanie metr dalej czujnik wskazywał podwyższenie promieniowania. Przewodnik nazywał takie miejsca „Hot spots”. Jednym z nich był skrawek ubrania ratownika z elektrowni znajdujący się w szpitalu, który pokazał bardzo duże przekroczenie norm.
Promieniowania nie widać, nie czuć i dlatego jest ono niebezpieczne. Po około ośmiu godzinach poziom wchłoniętego przez nas promieniowania był bardzo mały i nie zagrażał zdrowiu i życiu. Dodatkowo przed wyjazdem ze strefy każda osoba musiała przejść przez analizatory promieniowania (takie same jak na stołówce) i żaden z turystów nie miał wartości przekroczonej. Ja dla pewności już w hotelu ubranie, bieliznę i buty wyrzuciłem na śmieci, chociaż czujnik nie wskazał żadnego podwyższonego promieniowania.
Spytałem przewodnika, czy zwiedzane obiekty zostały „podrasowane” pod potrzeby turystów? Odpowiedział, że zdecydowanie wszystko jest tak, jak było w momencie opuszczenia przez mieszkańców, czy pracowników. Nikt nie aranżował pustych domów, przedszkola, bazy wojskowej, Prypeci i pozostałych obiektów. Swoje zrobił tylko czas i wandale. Pozostaje wierzyć słowom przewodnika.
Czy warto pojechać do strefy? Oczywiście. Czy przeżycia są warte dość sporych pieniędzy? Oczywiście. Czy jest to w pełni bezpieczne? Nie wiem. Wniosek: wybór jechać-nie jechać należy do Ciebie.



Polecam zajrzeć na blog http://radosc-zycia-plus.pl. Spojrzenie na świat i podróże kobiecym okiem.

Dodaj Komentarz

Komentarze (2)

monroe 14 września 2017 17:43 Odpowiedz
Byłem w strefie w ostatnią niedzielę z polecanego tutaj biura SoloEast Travel (przy 5 osobach płaciliśmy po $80) więc z ciekawości przeczytałem Twoją relację, żeby porównać program "Twojej" i "mojej" agencji. My niestety nie wchodziliśmy do opuszczonych domostw poza Prypecią, nie widzieliśmy również cerkwi i ciężkiego sprzętu do usuwania skutków katastrof. W drodze pod pomnik byliśmy za to w nieukończonej chłodni kominowej kolejnego bloku elektrowni oraz w przedszkolu. W Prypeci "program" bardzo podobny z tą różnicą, że wyszliśmy na dach 17-piętrowego budynku, byliśmy w środku budynku przy placu (bodajże "Pałac ślubów" jeśli dobrze pamiętam ale mogę się mylić, masz go na zdjęciu z zewnątrz) ale za to nie widzieliśmy szpitala. Nam też jedzenie na stołówce nie przypadło do gustu, delikatnie rzecz ujmując ;) Z całej 9-osobowej grupy tylko jedna osoba zjadła wszystko do końca ;) PS. Nazwa biura z którego jechałeś jest oczywiście na naklejce na dozymetrze nie ma więc sensu jej ukrywać ;)
salut 15 września 2017 13:10 Odpowiedz
Hej Ho ;-) Również byłem w tym roku w Czernobylu, Prypeci i okolicznych wsiach odwiedzić samosiołów. Naturalnie co rożne biuro, to inny program zwiedzania. Stan budynków w Prypeci - coraz gorszy, piwnica w szpitalu - zasypana, przy wejściu frontem do szpitala jest mocno napromieniowana maska (ok 400 mikrosivertow na dozymetrze, tylko chwytak miał więcej) Dla tych co nie byli a się wahają - Jedzcie czym prędzej, do coraz większej ilości budynków przewodnicy nie chcą już wchodzić z uwagi o groźbę zawalenia. Niestety Prypeć się pomału kończy. Jeszcze jedna sprawa, z uwagi na konieczność posiadania przepustek - lepiej odezwać się do biura z 2 tygodnie wcześniej przed wyjazdem na Ukraine. PS. Piłem bimber u samosiołów (na terenie Zony) smakuje jak wódka z kalosza, jakby były w planach odwiedziny u nich - pomóżcie im w jakikolwiek sposób, ubrania, jedzenie, zarowki - cokolwiek. Pozdrawiam Serdecznie ;-)